TOWARZYSTWO  ŚWIĘTEGO  MARKA  W  SYCOWIE

jesteś na: Towarzystwo Świętego Marka w SycowieAktualności

Jan Lissowski, W gościnie u braci Sycowian - 1938

2018-08-02



      Jan Lissowski

      W gościnie u braci Sycowian        (tekst z 1938r.)


    Niedawno temu sam nic ani o Sycowie ani o Namysłowie nie wiedziałem. Pozwólcie więc, że i Wam najpierw go przedstawię: Ziemia sycowska, która w połowie znalazła się w granicach Polski, leży na południowym skraju województwa poznańskiego, nieco poniżej rzeki Baryczy. Jest to rdzenny Śląsk – jedyna część Śląska Średniego, która nam przypadła z całej tej wielkiej krainy, rozciągającej się po obu stronach Odry. Bieg granicy, zniekształcony przy zielonym stoliku machlojkami i pokątnymi targami mocarstw, uniemożliwił złączenie tych kilkunastu śląskich wsi – zajmujących teren nie większy od powiatu lublinieckiego – z województwem śląskim. Rozdziela nas wciskający się tu szerokim klinem obszar b. zaboru rosyjskiego.
    Niewiele więcej miałem wiadomości o Sycowskiem wsiadając pewnego poranka na rower, aby sprawę zbadać na miejscu; gdy się jest szczęśliwym posiadaczem pary zdrowych nóg i jakiego takiego „pojazdu mechanicznego”, kwestia tygodniowej wycieczki w nieznane nie wymaga długich debat.
    W ten więc sposób, „szybko, tanio i wygodnie”, znalazłem się na Śląsku sycowskim, przejechałem go wszerz i wzdłuż i wędrowałem po wszelkich drogach i bezdrożach. I oto com zobaczył:
    Pierwsze wrażenie jest korzystne. Jadę uczciwą szosą, doskonale utrzymaną, i dziwię się w duchu, że tak dobrze zagospodarowana ta okolica. Czyste wsie, urodzajne pola, i bory niemałe, które bynajmniej nie okazują skłonności do prędkiego wyłysienia. No i dobrzy ludzie. Więcej mają tej miękkości, którą daje bliskie obcowanie z ziemią, ale niech się odezwą, bez  trudu poznasz, że to Ślązacy; nie ma tu nic z tego tak nielubianego przez Górnoślązaka „śpiewania”, żadnego zniekształcenia mowy. Podobnych zwrotów bardzo wiele; rozumieją się nawet na „ceskich” i „piątkach”. Więcej może niż u nas znać nalot niemiecki, choćby w imionach: wydarzy się to ochrzcą Hanysem, mniej się wydarzy, to Lotką czy Lenką. Ale i o swoich świętych nie zapominają. Dużo też w mowie starych gospodarzy wyrazów, które tchną poważną przeszłością, a nieznane są t. zw. literackiemu językowi. Oto nie szafa w kuchni stoi, lecz „polica”, nie chustą się stare babki odziewają, a „satką” (szatką), zaś synka, co coś przeskrobie, ojciec bije nie jak u nas kryką, tylko „krapą”.
    Miejscem, gdzie można z przyjemnością odetchnąć tą dawną śląską atmosferą jest Bralin. Stara to osada. „Złota bulla” papieża Inocentego II z roku 1136, określająca posiadłości arcybiskupstwa gnieźnieńskiego, (ta sama, która wymienia i nasz Chorzów – „Zuersov”) wspomina o Bralinie. Przez te 800 lat istnienia dzieli Bralin losy księstwa oleśnickiego – a potem sycowskiego: wchłonął i spolszczył falę kolonizacji niemieckiej – oderwany został od Polski – zmieniał właścicieli, różnych grafów i „von`ów” – nawet zależnie od podmuchów reformacji i kontrreformacji w XVI i XVII wieku wiarę musiał zmieniać.
    Miał Bralin chwile lepsze i gorsze. Wielkim jakimś grodem nigdy nie był; nieraz mu nawet praw miejskich odmawiano. Zdarzało się i tak, jak w 1650 r., kiedy to troskliwi rajcowie bralińscy kupili za 350 bitych, solidnych talarów przywileje miejskie, ale po długich targach żadnego przywileju im nie zatwierdzono. Talary naturalnie utonęły w międzyczasie w kieszeni sprytnej grafowej von Dohna... „Für Kaiser und Vaterland” w 1914 roku złożył Bralin daninę krwi, za co przetrzymać musiał falę germanizacyjną, która wtedy właśnie doszła do szczytu. Takie kwiatki kultury pruskiej jak ohydny szpiegowski system niemczenia w szkołach, uprawiany przy pomocy t. zw. „Polnische Nadel”, nie prędko znikną z pamięci wdzięcznych braliniaków. Rozpoczęła się kontrakcja – robota polska – której przewodniczył ks. Gabriel, proboszcz braliński od 1896-1930, człowiek wielkich zasług. Dzięki też jego i Korfantego staraniom przypomniała sobie Polska tę ziemię tak dawno utraconą, a przecież wciąż jej wierną. I w zamian za odciętą Wschowę i Babimost oddano tę cząstkę Śląska Średniego (pół okręgu sycowskiego – bez Sycowa – i kilka osad z okręgów Namysłów i Góra) dawnej właścicielce. W styczniu 1920 r. wkroczyły do Bralina wojska polskie i objęły go w posiadanie.
    Dziś wjeżdżasz na braliński rynek i widzisz, że cicha to osada – 1500 spokojnych dusz, co przeważnie zajmują się gospodarstwem i żyją jak Pan Bóg przykazał.
    Niebo całe zachmurzone – po jesiennemu. Trochę mży deszcz...
    Wchodzimy do sieni i pytamy: Czy p. Rybark w domu?... Hanys Rybark, rolnik z zawodu a pisarz i zbieracz różnych starych rzeczy z zamiłowania, pochodzący z rodziny, która już setki lat w Bralinie siedzi, był jednym z najbliższych współpracowników ś. p. ks. Gabriela. Jeśli w gorących latach wojennych i powojennych Śląsk coś wiedział o Sycowskiem, to chyba z notatek umieszczanych w opolskich „Nowinach Codziennych”. Nie trzeba dodawać, że autorem tych barwnych, dowcipnie napisanych kronik był p. Rybark. Jeśli dużo zabytków sztuki ludowej tych okolic ocalało przed zagładą, to zawdzięczamy to również p. Rybarkowi, który gromadził co się dało, a obecnie uporządkował i w własnym domku udostępnił dla zwiedzania.
    Ciekawe te zbiory pokazuje nam sam ich właściciel. Oto stare dokumenty miejskie i stos gazet, z których każda zawiera jakąś notatkę o ziemi sycowskiej. Za szkłem – kilka czepców, t. zw. siatkowych (znanych dawniej i u nas); to wszystko, co się dało uratować ze stroju ludowego, który nosiło tu jeszcze poprzednie pokolenie. Zwyczaj, by nieboszczykom do trumny kłaść noszony przez nich strój, spowodował kompletny zanik tego rodzaju pamiątek. A to ciekawy obrazek, który p. Rybark znalazł w starej książce do nabożeństwa – ciekawy dlatego, że łącznie z napisem sporządzony jest metodą drzeworytu. Tak przecież „drukowano” jeszcze przed Gutenbergiem! Dalej rząd rzeźb, uratowanych przed zgniciem czy spaleniem: to albo świątki, wzruszające w swym prymitywnym wysiłku oddania dostojeństwa świętej twarzy, albo dzieła jakichś wędrownych  snycerzy. Na ścianie kilka piórkowych rysunków ks. Gabriela, wielkiego miłośnika ojczystej kultury, przedstawiających drewniane kościółki w okolicy.
    P. Rybark opowiada mi teraz tym chętniej, że wie już po co i skąd tu przyjechałem. Opowiada o trudnych latach walki z germanizacją; z humorem opisuje przybycie wojska polskiego do Bralina – jak to prysła nieufność podtrzymywana niemiecką propagandą, gdy żołnierz polski zamiast rekwirować i rabować – co zapowiadali Niemcy – pierwsze kroki skierował do kościoła. Już wspólnie żałowaliśmy, że podział administracyjny, w którym dla Sycowskiego nie ma nawet osobnego powiatu, musi się przyczynić do zatarcia odrębności etnicznej w krótkim czasie.
    Podczas wędrówek zauważyłem b. często, jak daleko przeniknął wpływ kulturalny Wielkopolski. Młodzież nie bardzo już jest świadoma, że mieszka „na Śląsku” – akcent wielkopolski łącznie z fatalnymi „pyrkami” i innymi tego rodzaju wyrażeniami zaczyna psuć jędrność mowy. Sprzyja temu brak własnej kultury ludowej: pieśni rodzimej mało, tańców żadnych nie spotkasz – nawet po zapadłych wsiach kręcą się pary w takt żydowsko-murzyńskiego jazzu.
Zaopatrzony w pozdrowienia dla górnego Śląska żegnam p. Rybarka, aby wstąpić w drugie gościnne progi: kierownika szkoły p. Kutznera.
    Rozpadało się na dobre; deszcz szumi za oknem. P. Kutzner otwiera jakąś tajemniczą komórkę, aby wydobyć z niej to pergamin zakurzony, to mszał z XVII w., drukowany w Wenecji a używany w Bralinie, czy też zbiórki pieśni kościelnych rodem z Sycowskiego, a nawet urny gliniane pradawne i łzawnice z ziemi ostrożnie delicatissimo wygrzebane. Leży to przede mną na stole, – zwięzły skrót historii tej ziemi...; a ja słucham o różnych dziwach: o Janie Dirbachu, co dawno – 100 lat temu – był organistą w Bralinie, a tak się znał na ziołach leczniczych, że każdą niemoc z ciała wypuścił, aż go wreszcie kostusia nie zmogła; syn tego Jana, też Jan, z zawodu nauczyciel, dziwnie udatne rymy składał, po odpustach i weselach ludziom ku uciesze śpiewał własne piosenki, a Polakiem był twardym, nieustępliwym i niejedną karę pruskiemu fiskusowi „uiścił”.
    I o tym mówi p. Kutzner, jak to dzięki niezaradności proboszczów wiele zabytków sztuki kościelnej gnije i próchnieje, jak dobrowolnie pozbawiamy się kulturalnego spadku otrzymanego od minionych pokoleń.
    A mnie marzy się o masowym ruchu krajoznawczym młodzieży, o wyrwaniu jej z psychozy bogobojnych haseł bez treści i skierowaniu ku zdrowemu ukochaniu Ojczyzny.
    Nagła noc zaskoczyła świętą księżnę śląską Jadwigę, do dalekiego Płocka podróżującą, w polu niedaleko Bralina. Obóz rozłożono na łagodnym pagórku piaszczystym. Posnęli wnet znużeni ludzie i panny księżnej towarzyszące. Ona sama czuwała – na modlitwie...
Później, na tym samym wzgórzu stanęła kaplica. Tak przynajmniej mówi legenda. Widzieli ją może kupcy, co ciągnęli z wozami od Wrocławia przez Syców, Ostrzeszów, na stary Kalisz. Równocześnie rosław sława cudownego obrazu Matki Boskiej w tejże kaplicy umieszczonego. Czy to cholera grasowała, czy szarańcza spadła, czy wojna wyniszczyła kraj – przybywały pielgrzymki do kościółka „na Pólku”, śpiewając pieśni przez organistę lub bakalariusza złożone, co zaczynały się od:

Miasteczko Bralin przy polskiej granicy,
Bieście do niego czymprędzej kalicy...

I potem śpiewały o licznych łaskach Najśw. Panienki:
Od Turka strachu widzien i kray cały,
Ale tam poszedł Polski król tak śmiały,
Boś mu kazała bez zmazy poczęta Panienko Święta.
Biie Turczynów, biie i Tatary,
Topi w Donaiu, pomaga bez miary,
Dodaiesz mocy, bez zmazy poczęta Panienko Święta.

A na koniec wzruszająca prośba:
Strapione Śląsko Marya Bralińsko
Woła do ciebie, ach zmiłuj się, Matko,
Niech nie zginiemy, bez zmazy poczęta Panienko Święta.


    W ten to sposób zapisał ktoś tę prostą pieśń pątniczą na wolnych kartkach starej książki do nabożeństwa.
    Do dziś dnia odpust Narodzenia N. M. P. gromadzi tu tłumy pobożnego ludu. Przychodzą pielgrzymi zza kordonu nawet – z Sycowa. Chętnie je przygarnia kościół obszernie zbudowany, w 1711 r. na nowo z modrzewiu. Ładna to i niecodzienna budowla; w samym kształcie krzyża przypomina może nieco dzieło Snopka, kościółek w Oleśnie. Ołtarz jest dwustronny, w środku kościoła pod przecięciem ramion krzyża ustawiony. Ściany ozdobione malowidłami, skopiowanymi z weneckiego mszału, a prawdziwie zabytkową rzeczą jest średniowieczny tryptyk. Stoi kościółek ten, poważnie z czterech stron czterema grupami starych drzew obramiony – stoi na świadectwo pobożności mieszkańców tej ziemi.
    Takich zabytków starej, ludowej ciesiółki ma Sycowskie więcej i to przeważnie w modrzewiu. (W naszym województwie tylko jedłownicki kościół jest modrzewiowy.) Podług dawnej tradycji stoją one na wzgórku, nad wsią, otulone listowiem rozłożystych lip, podobnie jak u nas kościółki np. w Połomii, rybnickich Łaziskach, Boguszowicach. Zbliżając się więc do wsi Koza Wielka – tuż nad granicą położonej – bez namysłu jadę tą drogą, która prowadzi pod górę, aby niezadługo dojrzeć ukryty w drzewach kościółek. Jakże on podobny do naszych górnośląskich. Najwięcej podobieństwa dodaje mu charakterystyczna wieża, o kształcie czterobocznego ostrosłupa, wywodząca się podobno od dawnych wieżyc obronnych. Chciałbym zwiedzić wnętrze i oglądnąć galerię rzeźb na balustradzie chórku, o których orzekł był prof. Lutsch, że są „sehr ungeschickt”. Drzwi kościelne otwiera mi młody chłopak. Nieoczekiwanie stawiam pytanie: „W tej wsi więcej Polaków... czy Niemców?” Spokojnie bez wahania pada odpowiedź: „Niemców”.
    Ta drażniąca kwestia narodowościowa wypływa na powierzchnię już w tej wiosce. Ale rozmiary po prostu niepokojące przybiera w okolicy wsi Cieszyn (właśc. Cieśń). Włócząc się po różnych ścieżkach leśnych błotnistych i po wsiach zagubionych w bezdrożach, rozmawiając z nauczyciele, „zielonką”, chłopem i przygodnym towarzyszem podróży, dowiedziałem się o wielu smutnych faktach, o wzrastającej agresywności domorosłej niemczyzny, podsycaną moralną i materialną pomocą z Vaterlandu. Tym to dziwniejsze, że zaczęło się to niedawno. Na przykład w takim Cieszynie, w przedwojennych i wojennych czasach najgorszej germanizacji, ludność tutejsza czuła się polską, żądała polskich nabożeństw i kazań. Cieszyn był wtedy wyspą polską i katolicką, otoczoną dokoła wioskami dawno już zgermanizowanymi – bo protestanckimi. Nie może więc być mowy o tym, aby ci, co dzisiaj manifestacyjnie, samowolnie śpiewają w kościele po niemiecku, co wychodzą z hałasem gdy organista zacznie „Boże, coś Polskę”, aby to byli rdzenni Niemcy. Dowodzą tego zresztą ich „rdzenne (urdeutsch!!) niemieckie” nazwiska, a także to, że starzy rodzice zakutych hakatystów nie umieją często dogadać się po niemiecku. Większość ogromna z tych, co do niedawna jeszcze zapełniali sale zebrań niemieckich Vereinów, to zbałamuceni lub zmuszeni presją materialną. Cieszyn dokoła otoczony jest lasami, które stanowią własność kapituły wrocławskiej. W tych lasach Polak pracy nie znajdzie, praca jest tylko dla „swoich”. Także nie zatrudnią Polaka przy pracy na roli we dworze i tych kilku właśnie największych gospodarstwach, które są w rękach niemieckich. Więc zjawisko i u nas – tylko w skali dużo mniejsze – znane.
    Niemałą w tym winę ponoszą i władze administracyjne. Mimo przedstawień nauczycielstwa, które prawdziwie na tym terenie pełni bardzo ważną służbę dla państwa, a stosunki miejscowe zna na pewno lepiej od tych, co autem przyjadą teren oglądnąć, - władze nic nie uczyniły, aby przeszkodzić rozwojowi Vereinów. Rozwiązano je wtedy dopiero, gdy stały się największymi organizacjami we wsiach. W Mąkoszycach na zebranie niemieckiego towarzystwa przychodziło pół wsi! Bynajmniej niepotrzebnie też z tych narodowo nieustabilizowanych terenów puszcza się ludzi na roboty sezonowe do Niemiec. W czasie ostatnich żniw dał się odczuć w woj. poznańskim dotkliwy brak rąk roboczych; tymczasem taki, który poszedł na choćby niedługi okres do Niemiec i został tam odpowiednio „pouczony”, staje się często agitatorem hitlerowskim.
- - - - - - - - - - - - - - - -
    Przez dziury w posępnej warstwie chmur przegląda jasne niebo. „Januska” (made in Śląsk) robi bokami – od czasu do czasu skrzypnie nieoliwiona oś. Wiatr dmie z boku i wpadając do wygiętych rur kierownicy wydobywa z tej zaimprowizowanej fujarki matowe tony. Z wysiłkiem, ostatnim pchnięciem stóp osiągam szczyt pagórka, by beztrosko zjechać w dół. A pagórki są solidne; droga to wznosi się, to opada – coś, niby szosa raciborska na wzgórzach nadodrzańskich. Co pewien czas nie zawadzi wcale rozprostować zmęczony grzbiet, ustawić „Januskę” pod płotem, i (za zgodą właściciela naturalnie) ulżyć gruszy w dźwiganiu ciężkiego a słodkiego owocu; lub też odetchnąć spokojną chwilą w ławce kościółka wiejskiego. Leżą gdzieniegdzie zapomniane książki do nabożeństwa...; otwieram: „Droga do Nieba” – Skowronka... Tak daleko przywędrowała... Uwaga! Jakaś tablica: „Aus diesem Kirchspiel starben für König und Vaterland den Heldentod: M. Jendrczok, J. Schickore, A. Zidonckowsky, W. Kolodziej...“ Starczy chyba. „Zginęli dla króla i Ojczyzny!“
- - - - - - - - - - - - - -
    Klucze od proszowskiego modrzewiowego kościółka ma jakaś starka-komornica. Opowiada: podobno ostatnio widziano tu niezwykłą ilość pielgrzymek; bo trzeba wiedzieć, że proszowski kościółek w głównym ołtarzu ma świętego Rocha – który skutecznie patronuje od zarazy bydła. Z powodu szerzącej się pryszczycy był tenże św. Roch nagabywany tak, jak dawno już nie, tak jak w tych czasach, kiedy co kilkanaście lat fale moru przepływały nad krajem i wyludniały całe jego połacie. Jeszcze w XVIII w., po strasznej zarazie w księstwie sycowskim, z całego Międzyborskiego jedna wieś żywa została: Chojnik, dziś do Polski należący.
    A pryszczyca wyrządziła szkody znaczne. Niejedną wieś odcięto na kilka tygodni od świata – aniś się mógł krokiem z niej ruszyć. Do tych należały i Mnichowice pod Bralinem, jedna z najbogatszych wsi w Sycowskiem. Chałup w niej ze strzechą słomianą nie znaleźć. Równo stoją przy drodze – odgrodzone od niej ogródkiem kwiecistym – solidne, murowane domy. Znać wszędzie dostatek; gospodarstwa liczą od 100-300 mórg, co przy dużej kulturze rolnej i zorganizowanym zbycie produktów nie jest byle czym. Przecież kilkanaście mórg w Dąbrówce Wielkiej to już majątek.
    W tychże to Mnichowicach zdarzyło się niedawno tak, jak bodaj jeszcze w Polsce nigdzie: poświęcono uroczyście... samolot, zbudowany przez młodego mechanika Gabriela. Samolot ten ma już za sobą kilka dłuższych lotów. Jego konstruktor nie odbywał żadnych studiów – jedyne swe szczupłe wiadomości o lotnictwie wyniósł z wojska – a do czasu zbudowania „Śląska” (bo tak nazwał awionetkę) nawet steru w ręce nie miał. I ten człowiek wystartował pomyślnie, okrążył całą okolicę i wylądował nie skręciwszy karku. Powinszować Gabrielowi na samolot... a Mnichowicom na Gabriela.
    Druga taka bogata wieś to Krzyżowniki, które nazwę wzięły od założycieli – Krzyżaków. Z Krzyżownik widać już wieże rychtalskich kościołów; jesteśmy na terenie dawnego Namysłowskiego.
    W Rychtalu panuje spokój; cicha to mieścina przygraniczna. W jedynej „kawiarni” trudno dostać kawy, za to wcale nie trudno o... tyskie. Rychtal chodzi spać z kurami, bo jedynym oświetleniem są lampy naftowe. Romantyczne to może i jest: siąść o zmroku przy bladym świetle i gwarzyć; dawne czasy przypominać, kiedy to świeciło się „scypami” (szczapami). W naszym Muzeum Śląskim stojaki do szczap pokazuje się jako kuriosum, ale Bralin, Rychtal i cała ta okolica, pobliskie Kępno nawet, do dziś nie są zelektryfikowane.
    Jeśli puścić się na północ, to przez Rybin – stawami rybnymi słynny –, przez Sośno – dla pięknych lasów dawniej tłumnie przez lotników uczęszczane -, dotrzemy do Baryczy. Mając dwa kanały po bokach, płynie rzeka żwawo równym, niedawno co uregulowanym korytem. Bo przedtem były tu błota. A Barycz stanowiła dobrą, trudną do przebycia granicę między potężnym Śląskiem i Wielkopolską. Ale to było dawno – bardzo dawno temu. Teraz przyszły inne czasy. Kilometr od tego miejsca, gdzie stoję, Barycz staje się „Bartsch”ą – potem mija „Militsch”, „Trachenberg”, „Herrnstadt”, aby wreszcie przy rdzennie niemieckim „Glogau” złączyć się z „Oder”. Tak... z pragermańską „Oder”...
                                                                                                 Jan Lissowski
    


                                               Jan Lissowski z wnuczką  Martą


Czytelnikom należy się solidna porcja informacji o naszym bohaterze,  który niegdyś dał tak wzruszające i, mimo młodego wieku, dojrzałe  świadectwo o sprawach i ludziach  - z ziemi sycowskiej rodem...A wszystko to w przeddzień hekatomby II wojny, której  złowieszcze pomruki i cienie kładą się już w 1938r. na cały obszar pogranicza polsko - niemieckiego.