Garść wspomnień właścicielki wzruszającego pamiętniczka z wpisem (z 1947r.)
Sługi Bożego ks. Aleksandra Zienkiewicza.
A oto jak wspomina tamte czasy była sycowianka
pani Halina Teresa Owczarek z d. Mieszała.
Urodziłam się 21 lipca 1931 r. w Podzamczu pod Wieruszowem. Miałam dwoje rodzeństwa: starszego brata Mariana (1929 r.) i młodszego - Stanisława. Mama chodziła jeszcze do niemieckiej szkoły w Podzamczu, gdy ta część Wieruszowa była pod zaborem pruskim i mieszkało tu bardzo dużo Niemnów. Gdy powstała Polska, wielu Niemców mieszkało tam nadal i otrzymali oni polskie obywatelstwo. W 1935 r. zmarł na białaczkę nasz ojciec. Leczyli go w Kępnie, ale na tę chorobę nie było rady. Mama przed wojną pracowała u zamożnej polskiej rodziny Długaszewskich. Pan Marek Długaszewski był rotmistrzem i właścicielem cegielni oraz restauracji w parku.
Gdy wybuchła wojna, kuzyn zabrał nas na swój wóz. Ponieważ właściciel – pracodawca musiał się ukryć, mama spakowała jego mundur i broń rotmistrza a walizkę zabrała na nasz wóz. Ruszyliśmy w drogę. Niemcy dopadli nas w Skierniewicach. Podeszli do naszego wozu i robili rewizję. Mama, siedząc na walizce rotmistrza Długaszewskiego, zagadała do żołnierza po niemiecku. Powiedziała, że jesteśmy z Podzamcza i zapytała, czy możemy wracać do domu? Pozwolił, a nas dzieci poczęstował czekoladą. Do domu powróciliśmy po dwóch tygodniach. Nasz budynek folwarczny, pałac i restauracja pana Długaszewskiego były już spalone. Dowiedzieliśmy się, że tych Polaków, którzy nie uciekli, spędzili na plac przed kościołem ewangelickim i wielu rozstrzelali. Wieruszowskich Żydów z czasem zamknęli w gettcie. Podzamcze opróżniano z Polaków. Kto nie wyjechał wcześniej lub nie zatrudnił się u miejscowych Niemców, tego wywożono do Dachau.
My dzieci jeszcze przez pół roku chodziliśmy do szkoły, ale kto nie otrzymał listy VD lub o nią się nie starał, dzieci tych ze szkoły usunięto. Na miejsce Polaków osiedlano przybyłe tu rodziny zwane Baltenduetsche. Mnie i mamę zatrudniła Niemka Nagel. Brata Mariana zabrali do Poznania i tam od 1942 r. pracował w fabryce produkującej jakieś części do samolotów. To była niezmiernie wyniszczająca praca. Nie wiem dokładnie jak to było, ale latem 1944 r. uciekł stamtąd i w mundurku HJ dotarł do domu. Matka była przerażona jego ucieczką, więc dobrowolnie wraz z Marianem zgłosiła się do kopania rowów przeciwpancernych i w ten sposób brat uniknął kary. Ja miałam 12 lat i musiałam zaopiekować się młodszym bratem. Pamiętam, że przemyciłam mamie pierzynę do okopów w miejscowości Wieś Piaski. Nie miałam żadnych dokumentów, więc w przejściu na peron ukryłam się pod spódnicą jakiejś Ślązaczki i tak dotarłam do domu.
Po wojnie brat Marian wraz z kolegą dostał mieszkanie (pokój z kuchnią) w Sycowie, przy Waryńskiego i tam do niego się sprowadziliśmy w styczniu 1946 r. W czasie wojny uczyłam się dorywczo potajemnie, więc w ciągu półtora roku szkolnego w sycowskiej podstawówce zaliczyłam trzy kolejne klasy.
Religii uczył mnie ks. prefekt Aleksander Zienkiewicz. Należałam do kościelnej organizacji pod nazwą Sodalicja Mariańska. Mam pamiątkowe zdjęcie z ks. A. Zienkiewiczem. To on pomógł mi dostać się do szkoły we Wrocławiu i otrzymać miejsce w bursie. Bursę przy ulicy Stawowej 24 prowadziły siostry „skrytki”. To były siostry zakonne, ale nosiły świeckie stroje: ciemne spódnice i ciemne swetry, a gdy wychodziły z bursy, zakładały ciemne berety. Mieszkały tam też dwie nowicjuszki - siostry rodzone – sieroty. One nosiły białe welony. Zajmowałyśmy cztery lub pięć pokoi po sześć łóżek. Pamiętam, że bardzo dokuczały nam pluskwy. Zaliczyłam w tej szkole tylko trzy semestry, bo się rozchorowałam i mama wysłała mnie do kuzynki zamieszkałej w Szczecinie.
Potem krótko pracowałam w banku w Sycowie i przeniosłam się do Oleśnicy. Po rozwiązaniu spółdzielni produkcyjnych, nasz bank rolniczy przejął NBP. Dalej, aż do emerytury, pracowałam w przedsiębiorstwie budowlanym. Mam trzech synów: Andrzeja, Waldemara i Krzysztofa. Oni już mają swoje rodziny, a ja mieszkam sama.
Notatkę sporządziła Aleksandra Hołubecka - Zielnicowa