Wspomnienia z dwudniowej wycieczki do Wielunia i okolic - 1 i 2 września 2012 roku
Na pytanie prezesa Towarzystwa Świętego Marka w Sycowie - Stanisława Kozłowskiego – czy pojadę 1 września tego roku do Wielunia, natychmiast podjęłam decyzję na – TAK, bo tam w takim dniu nie można nie być!
Pierwszy raz znalazłam się w Wieluniu właśnie pierwszego września 2009 roku, gdyż miasto to było centralnym miejscem państwowych obchodów 70. rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej. Wówczas wzięłam udział w dwudniowej sesji naukowej, której organizatorem było Dolnośląskie Towarzystwo Społeczno Kulturalne. Program uroczystości rocznicowych rozpoczął Wieluń, a w dniu następnym były kolejne sesje w Kępnie i Sycowie. W wieluńskim Muzeum Regionalnym wysłuchaliśmy bardzo ciekawego referatu profesora Tadeusza Olejnika uzupełnionego kroniką filmową dokumentującą przez Niemców swe dzieło zniszczenia właśnie Wielunia. Obejrzeliśmy ponadto okolicznościową wystawę, dokumentującą ogrom zniszczeń pierwszych bombardowań w tym mieście. Wielunianie z dumą pokazywali nam swoje odbudowane miasto i zapraszali na następne wrześniowe rocznice. Skoro tylko nadarzyła się okazja, aby i tego roku 2012, pierwszego września, być razem w tym symbolicznym miejscu, ruszyłam w drogę. Zanim dotarliśmy do Wielunia, zatrzymaliśmy się w Krajance. W szczerym polu stał okazały pomnik, a przy nim poczty sztandarowe kombatantów, straży pożarnej i harcerzy. Pod namiotem ołtarz i kapelan czekający na nas. Przybyła też delegacja z Wielunia. Nim rozpoczęło się nabożeństwo, prof. Tadeusz Olejnik wygłosił okolicznościową mowę o pierwszych potyczkach i bitwach polskich żołnierzy broniących ojczystej ziemi w dniu wybuchu drugiej wojny. Nazwiska poległych, wypisanych złotą czcionką na obelisku w Krajance, świeciły niczym gwiazdy w ten pochmurny dzień. Na wieść, że jesteśmy w Krajance, zaraz przypomniał mi się Stefan Wierzbiński - bohater z mojej i męża książki Był taki czas... Tak, to stąd pochodził nasz sycowski pierwszy powojenny komendant Miejskiej Milicji Obywatelskiej. To na niego wydał wyrok śmierci wojskowy radziecki komendant Aleksiej Akimow. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło. Ruszyliśmy w dalszą drogę, a ja wciąż myślałam o Stefanie Wierzbińskim z Krajanki i mam wyrzuty sumienia, że jeszcze tam nie dotarłam do jego synów, aby uzupełnić notkę biograficzną o ich ojcu, którego losy wojenne rzuciły do Sycowa, a po wojnie, jako pionier, tworzył w tym miasteczku pierwsze struktury Miejskiej Milicji Obywatelskiej.
Ponieważ do wycieczki z grupy z Długołęki, dołączyłam w Sycowie, nie sądziłam, że poza panem Zdzisławem Nowakowskim i jego żoną mogę spotkać kogoś znajomego. A tu, ledwo wysiedliśmy w Wieluniu, rozpoznałam pana dr Janusza Witta. Pan Janusz z urodzenia wieluniak, mieszkający we Wrocławiu, jako pierwszy rozpoczął opowieść o swoich przeżyciach z pierwszego pamiętnego dnia wojny 1939 roku. A potem jeszcze w czasie spaceru po mieście z przewodnikiem do miejsc wrześniowego dramatu sprzed 73. lat pan Janusz nawiązywał do osobistych wspomnień z dzieciństwa lub przekazu jego rodziców. I te osobiste wspomnienia pana Janusza najbardziej zakodowałam w pamięci.
O 17-ej msza „polowa” w obrębie odrestaurowanych fundamentów po zbombardowanym wieluńskim kościele zwanym farą, gdy 1 września w czasie nalotów bombowych szukali w niej schronienia przerażeni mieszkańcy miasta. Piękne patriotyczne kazanie w duchu pojednania wygłosił arcybiskup metropolita częstochowski – Wacław Depo. Po nabożeństwie poświęcił dodatkowe tablice ku pamięci ofiar wrześniowych wydarzeń z 1939 r. Nawiązaliśmy krótką z nim rozmowę, dziękując za piękne kazanie. Po informacji skąd przybyliśmy, ku pamięci rozdał nam pamiątkowe obrazki.
Następnego dnia, nowa niespodzianka! W czasie jazdy do zaplanowanych miejscowości, nagle w przewodniczce (wspomagającej pana Zdzisława Nowakowskiego) rozpoznałam znajomą sprzed lat, panią dr Bożenę Rabikowską. Ta regionalista i hobbystka, jak sama siebie nazywa, przed laty pracownik Akademii Rolniczej we Wrocławiu, przez wiele godzin towarzysząc nam po ziemi wieluńskiej, sieradzkiej i łódzkiej z wielką pasją i znawstwem opowiadała o miejscach walk i ludziach, którzy polegli w czasie światowych wojen. To dzięki niej w rodzinnej wsi Szynkielów na murze kościelnym zawisły dwie tablice. Na jednej to udokumentowane nazwiska ofiar pierwszej wojny światowej i bitwy warszawskiej (1920), a na sąsiedniej tablicy ofiary drugiej wojny światowej. To „chodząca encyklopedia” jak mówią o niej mieszkańcy. Na cmentarzu w Konopnicy na grobach polskich żołnierzy (72 pułku piechoty poległych 3 września 1939 roku w obronie linii Warty) zapaliliśmy przyniesione ze sobą znicze i pomodliliśmy się za spokój ich dusz. Powracając do autokaru, pani Bożena nagle przypomniała sobie jeszcze ważny szczegół związany z jej Szynkielowem. – Jeszcze do niedawna – mówi pani Bożena - sędziwi mieszkańcy wspominali dziadka i matkę wrocławskiego poety, Tadeusza Różewicza. Dziadek poety przybył do naszej wsi z gromadką dzieci, chyba jeszcze przed pierwszą wojną. W Szynkielowie matka spędziła dziecięce i młodzieńcze lata życia. Wyjechała ze wsi, ale widywano ją jeszcze w czasie drugiej wojny światowej, gdy przyjeżdżała do Szynkielowa z dwójką młodszych synów. Jeszcze niedawno chcieliśmy zaprosić do siebie poetę, Tadeusza Różewicza, ale podobno ze względu na podeszły wiek już nie opuszcza domu.
W dalszej podróży po ciekawych zakątkach nieznanej mi dotąd ziemi w Dolinie Warty, dotarliśmy do Stolca. Nim doszliśmy do okazałego kościoła stojącego na wzniesieniu, pozdrowiłam przyglądającego się nam mieszkańca. Spytał skąd jesteśmy? Gdy powiedziałam, że spod Wrocławia i Sycowa, ożywił się i dodał, że Syców zna, bo jego dziadkowie i rodzice jeździli z tych okolic na końskie targi do Sycowa. Jeszcze on sam kilkanaście lat temu jeździł odstawiać na spęd zbędne już na wsi konie. Po tej smutnej wiadomości wstąpiłam do schludnego domu gospodarza. Wielopokoleniowa rodzina witała mnie serdecznie, chcąc częstować kawą, ale skorzystałam jedynie z toalety i pospieszyłam do kościoła, gdzie rozpoczęło się już południowe nabożeństwo.
W końcu dotarliśmy do Złoczewa, które tak bardzo chciałam zobaczyć, a to dlatego że wielokrotnie wymieniali tę miejscowość moi sycowscy informatorzy, gdy pytałam o ich wojenne losy. Mówili, że w tym mieście we wrześniu 1939 r. był obóz dla polskich jeńców wojennych. Niestety, nie było czasu nawiązać kontaktu z mieszkańcami Złoczewa, aby dowiedzieć się czegoś więcej.
Tej wrześniowej niedzieli trafiliśmy na Dni Złoczewa. Wielka feta! Wielki jarmark! Kupiłam słoik miodu i podążyliśmy za przewodnikiem do remontowanego kościoła stanowiącego część zespołu klasztornego zgromadzenia kamedułów (?). Cudo! Symetria doskonała w kształcie koniczynki...
Po kolejnym pełnym dniu wrażeń powrót do domu. Do dziś zachowane w pamięci krajobrazy mijanych pól, wsi, miast i miasteczek, w wybiórczy, bo subiektywny sposób odebrane przez uczestników wycieczki, łączyła radość z poznania przepięknego zakątka Kraju.
Zwłaszcza wielowątkowe i szczegółowe przekazy, płynące wprost z serc narratorów: pana Janusza Witta o Wieluniu, pani Bożeny Rabikowskiej o Szynkielowie i pana Zdzisława Nowakowskiego o swoich rodzinnych stronach, a zwłaszcza ukochanych Broszkach, zapadły mi szczególnie w pamięć i zawsze już będą kojarzyć te miejsca z tymi ludźmi, których miałam szczęście poznać już wcześniej.
Naszą wdzięczność organizatorom wycieczki, jako pierwszy wypowiedział i wyśpiewał pan Stanisław Kozłowski – prezes Towarzystwa Św. Marka w Sycowie, a my dołączyliśmy śpiewając jak najpiękniej dedykowaną mu pieśń Polskie kwiaty.
Wrocław, 30 września 2012 r.
Aleksandra Hołubecka-Zielnica